Po miesiącu pobytu mogę pokusić się o pewne uogólnienia. Aż nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, czego najczęściej doświadczam, czyli prawie przy każdym spacerze z psami. Jest ich dwa, na ulicy jeden się boi i ciągnie do przodu, drugi chce wszystko obwąchać i zostaje z tyłu. Skutek: osiągamy długość kilku metrów albo zaplątujemy się komuś pod nogi. Jestem przygotowana na awanturę i pierwsza zaczynam przepraszać, a tymczasem nigdy nikt nic, nawet pan, któremu pies dosłownie skrępował nogi smyczą. Co więcej, ludzie wszczynają rozmowy o tym, jak to jest zajmować się psami, obserwują je i nawiązują do ich zachowania. W ogóle przez miesiąc pobytu nie zanotowałam, żeby ktoś się gdzieś kłócił. Tutaj ludzie sobie nawzajem nie przeszkadzają...
A nawet się potrzebują, sądząc po licznej klienteli barów i kawiarni praktycznie przez cały dzień. Po obu stronach drzwi do "klatki" mam piekarnio-kawiarnie, dalej jest ciekawy bar, bo zamykany chyba już o zmroku, za rogiem kolejne trzy czy cztery, i tak dalej... W porze lunchu pod markizami siedzą, stoją i rozmawiają ludzie w różnym wieku, z kieliszkiem wina, wokół talerza wędlin czy innych pyszności. I tak do wieczora, ale wcale nie przez całą noc. Bar jest miejscem interakcji w ciągu dnia, nie lokalem na nocne rozmowy.
Ludzi tego samego "typu", co w barach (może nieco starszych wiekiem), można spotkać na koncertach w tutejszej pięknej auli symfonicznej Kursaal. Aula od wewnątrz przypomina mi wnętrze statku: jest wykonana w drewnie w surowym stylu, bez ozdób, trochę ciemnawa. Widownia pełna. Rzadko która kobieta jest w spódnicy, rzadko która na obcasach. Sanktuarium sztuki wytrzymuje obecność widowni w polarach, sportowych butach, flanelowych koszulach, o dżinsach nie wspominając. Ten luz mi odpowiada. Tak, są i kaszle w przerwach między częściami utworu (na koncertach w Polsce też okazuje się, że połowa widowni to gruźlicy :) i komórki grające w trakcie występu.