Lekarz pediatra (Falck na Sapieżyńskiej w Warszawie, całodobowy dyżur w ramach NFZ) zapisał Mi antybiotyk na... alergię po antybiotyku. Postawił błędną diagnozę: szkarlatyna (po 7 dniach na antybiotyku nie miała szans się rozwinąć). Powiedział, że podanie antybiotyku będzie mniejszym złem niż niepodanie go, a probiotyk uzupełni niedobory flory bakteryjnej.
Skutki mniejszego zła:
1. nie pojechaliśmy na fajną imprezę rodzinną, żeby nie pozarażać.
2. nie wysłaliśmy Mi na zajęcia w tygodniu i izolowaliśmy ją od dzieci na ulicy, żeby nie pozarażać (choć 24 godziny po podaniu antybiotyku chory na szkarlatynę nie zaraża).
3. niania odmówiła przyjścia do pracy, żeby się nie zarazić (choć 24 godziny po podaniu, itd... Z zachowaniem skali, zadziałał tu mechanizm taki jak przy strachu przed chorymi na AIDS). Musieliśmy przearanżować nasz grafik pracowy, mniej zarobiliśmy i przetestowaliśmy nianię w sytuacji specjalnej (wynik testu: SUSPENDED).
4. zaognienie w okolicach intymnych Mi spowodowane wycięciem w pień tamtejszych naturalnych bakterii. Aż kiepsko spała w nocy z tego powodu.
5. jedna wizyta u lekarza więcej, czyli jeden silny stres więcej dla Mi. Na wizycie korekta diagnozy, odstawienie drugiego antybiotyku i zapisanie leku antyalergicznego.
6. w sumie Mi 11 dni na antybiotykach zamiast 7.
Przy pierwszej infekcji inny lekarz Falck też postawił diagnozę "na wyrost". Można go usprawiedliwiać o tyle, że nie miał do dyspozycji narzędzi diagnostycznych (rentgen, badanie białka CR-aktywnego), których użyto na ostrym dyżurze i odesłano Mi do domu, zamiast na szpitalne łóżko. Zresztą o te dodatkowe badania też w szpitalu trzeba było zawalczyć.
Dlaczego lekarze zapisują leki, zanim sprawdzą, na co chory jest pacjent? Dlaczego wolą zamknąć go w szpitalu, choć nawet dla dorosłego to nieprzyjemna sprawa, a co dopiero dla małego dziecka (i jego rodziców, którzy - bywa - trafiają na szpitalną podłogę bez jedzenia)? Czy to niefortunny zbieg okoliczności, że dwaj lekarze z Falck postawili błędne diagnozy?